a nastepnie ostrzem brzytwy
koszę moją siwą brodę
Rześkie powietrze Zarzeki
w ramach rzetelnej opieki
uzdrawia wciąż płuca moje
o które z pietyzmem stoję.
Już trzydziesty pierwszy lipiec,
słońce nadal ciepło sypie,
chłód perfidnie przyczajony
obserwuje za zasłony.
Czai się jakby pantera
bo chce ciepło sponiewierać
ale ma okazji mało
i wychyla się nieśmiało.
Sarna pod skarpą się szlaja
a Koko trwożliwie ją łaja,
psina malutka jak kotek
terkocze jak kołowrotek!
Ósma mija na zegarze
więc owady w kwiecim barze
już smakują nektar słodki
i roznoszą świeże plotki.
Pszczółki,bąki,zawisaki
znów tankują tu ze smakiem
nektar z kwiatów przed mą chatą
a ja im dziękuję za to.
Pływające warszawianki
umilają mi poranki
a w południe już motyle
przylatują tu na chwilę.
Lawenda się czuje swojsko
i szczerzy swe miecze jak wojsko,
jej sąsiad dumny gospodarz
mieczy ma też liczną podaż!
Choć zostało godzin parę
lipiec miota jeszcze żarem
i do domu mnie wypędza
abym ciało swe oszczędzał.
Kiedy sjestę w cieniu skończę
znowu się z przyrodą łącze
i nad rzekę idę z psami
gdzie jesteśmy sobie sami.
Łąka drogę dla nas ściele
i uroku śle nam wiele,
jej zalety długo liczyć-
zawsze wolna jest od kiczu.
Pieskom tu się nic nie stanie
więc harcują po dywanie:
po swojemu kwiaty liczą
i swe śmigłe ciała ćwiczą!
A ja tuż przy rzece chodzę
i rozgrzane ciało chłodzę,
dziewiętnasta już nadchodzi-
ty z kościoła wnet wychodzisz.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz