Schodzę z normalnej drogi
by zstąpić na ścieżkę stromą,
niosę dobytek ubogi,
nie jest potrzebna mi pomoc.
Nie boję się złodzieja
i na nic już nie liczę,
obca mi jest nadzieja,
życie me mieni się kiczem.
Na nic już nie czekam,
przyjaciół też nie mam wcale
i teraz także nie zwlekam
więc posłusznie idę dalej.
Wchodzę na łąkę zieloną
i zdaję się bardzo mały,
na ustach mam kroplę słoną
a wokół czuję migdały.
Zielony jest moim kolorem
już od dzieciństwa wybranym,
w w palecie był mi wzorem
i nadal jest ukochany.
Samotnie po łące kroczę
lecz krokiem już całkiem śmiałym,
do mego celu nie zboczę-
czuję jak pachną migdały.
Wchodzę do ciemnej doliny
która jest jednak zieloną,
połykam znów porcję śliny,
w oczach mych ognie płoną!
Niczego bać się nie miałem
a teraz trzęsę się cały,
aż tak się nigdy nie bałem:
byłem wręcz twardy jak skała.
Szmaragd doliny głebokiej
otuchy dodaje mi nagle
i wiele pewności błogiej,
chwytam znów wiatry w żagle.
Do celu mam już tak blisko,
kosmos mój już się wali,
przede mną płonie ognisko,
czy dojdę nim się dopali?
Do przodu podążam wciąż cały,
cyjanek w zębach mi trzeszczy
a na mnie walą się skały-
anioł przybycie me wieszczy!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz