Dawno temu żyzną ziemię
i dzisiejszą Wąwolnicy,
nawiedziło mądre plemię
zamieszkując w okolicy.
Jak historia nasza niesie
naród szybko się rozrastał
i w bezkresnym gęstym lesie
powstawały wsie i miasta.
Przeminęły całe wieki,
Wąwolnica już nie mała
obok Bystrej leżąc rzeki
w swoim rynku ratusz miała.
Dziadek mówił o strażniku
który nosił halabardę,
z obowiązku i z nawyku
oczy ciągle miał otwarte,
lecz nierzadko chyłkiem zmykał
w drzwiach ratusza drewnianego
bo goniła go publika
aż furczały wąsy jego.
Przyszły lata sześćdziesiąte
i w pamięci mej pozostał
jeden taki mały wątek,
że szeryfem naszym został
taki wielki, gruby facet
co pilnował tu porządku,
bowiem on miał taką pracę
od soboty aż do piątku.
Zimne lody i cukierki,
krótkie portki, nogi bose,
ciepłe serca i fajerki,
rozpłaszczone szyba nosy
oblegały kiosk godziny
kiedy Zięba zamyślony
gwarnej dziatwie stroił miny
gdy rozsuwał pstre zasłony.
W każdą środę i sobotę
kiedy nowy dzień się budził
z towarami na piechotę,
furmankami tysiąc ludzi
podążało tu, na rynek
pośród wrzasku, swaru, huku,
mowy gęsi, krów i świnek
by oblegać plac na bruku.
Parę złotych pod kaftanem,
obietnice za pazuchą
zamykane tuż nad ranem
na agrafki wielkie ucho.
A przy wjeździe tuż pod płotem
wciąż wytrwale na kolanach
żebrak pieścił myśli złote
potem liczył łzy miedziane.
Na patelni i rondelku
Cygan twarde serca kruszył
a portrety na dekielku-
malowane i z retuszem
uwięzione w ramach twarze
dobrowolnie, bez przymusu,
stary malarz miał w sprzedaży-
bardzo tanie ludzkie dusze.
Skład apteczny u Pękali
a w nim maści i mikstury
w mej pamięci się utrwalił,
tak jak Kazan rudo-bury
co sympatia ludzi władał.
U Wysockiej lemoniada
a w kufelki żywe złoto
czarodziejski pędził potok.
Potem przyszły nowe czasy
i nastała taka moda:
już w salonie trzeciej klasy
strzygł garbaty golibroda
dla higieny i urody.
Edek swe piosenki śpiewał,
stękał Julcio nosiwoda
który szczęścia pół wylewał.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz